Prawdziwa siła jest w głowie. Rozmowa z Ironmanem Dariuszem Drapellą.

Czy biznes może się czegoś nauczyć od triathlonu? Na pewno tego, że sukces zaczyna się w głowie, że o zwycięstwie decydują szczegóły, i że precyzyjne dane są podstawą do poprawy osiągów.

Kapitan statków dalekomorskich, triathlonista, instruktor narciarstwa, pływania i fitnessu, trener personalny, a prywatnie szczęśliwy mąż, ojciec i dziadek. Dariusz Drapella zwany Iron Dario ma prawie 65 lat i od dawna pasjonuje się pokonywaniem niemożliwych przeszkód.

Mimo kontuzji kolana udało mu się – jako jednemu z pierwszych i nielicznych Polaków – wywalczyć kwalifikację na Mistrzostwa Świata Ironman w Utah, w USA, 7 maja 2022 roku. Darek opowiada nam o drodze, jaką przebył, by osiągnąć upragnioną kwalifikację i przypomina o najważniejszym: żeby w życiu mieć „fun” z tego, co się robi.

Rozmowa z Ironmanem Dariuszem Drapella

Data Wizards: Gdybyś cofnął się w czasie do momentu, kiedy człowiek pierwszy raz w życiu zadaje sobie pytanie „co robić w życiu?”, to czy miałbyś przed oczami taką osobę, jaką jesteś teraz?
Dariusz Drapella: W liceum nie miałem szans, żeby to wymyślić, ponieważ gdy byłem w liceum, triathlonu jeszcze nie wymyślono.

Czyli jesteś starszy niż dyscyplina, którą uprawiasz?
Tak, i bardzo żałuję, bo myślę, że mógłbym zaistnieć jeszcze ciekawiej. Już jako dziecko pływałem wyczynowo: gdy miałem 10 lat, zdobyłem pierwszy medal mistrzostw Polski – na 50 m grzbietem. Posrebrzany medal z 1967 roku, na cienkiej biało-czerwonej wstążce, jest moim najcenniejszym krążkiem. Na następne medale mistrzostw Polski czekałem około pół wieku.

No ale skąd u Ciebie taka miłość do triathlonu?
Od zawsze byłem aktywny. Jestem instruktorem narciarstwa, pływania, ostatnio zostałem instruktorem fitness i trenerem personalnym, bo chciałem zdobyć więcej wiedzy na temat tego, co robię. Na rowerze jeździłem, ale nie wyczynowo, natomiast do triathlonu się przekonałem, gdy Ironman po raz pierwszy zawitał do Polski. Gdy tylko usłyszałem, że impreza takiej rangi odbędzie się w Gdyni, postanowiłem wystartować, i to w zasadzie bez specjalnego przygotowania triathlonowego. Wiedziałem, że 1900 m w morzu przepłynę, że 90 km na rowerze przejadę, ale nie miałem zielonego pojęcia, ile mi zostanie sił na półmaraton, bo nie umiałem biegać i nie jest to moja specjalność. Nie wiedziałem też, co oznacza „limit ośmiu godzin”. Gdy zakończyłem czas z wynikiem rzędu sześciu godzin, powiedziałem sobie: „Słuchaj, to jest dobry wynik. Jak się nauczysz biegać, to coś z tego będzie”. No i tak to się zaczęło.

Zaczęło się? Miałeś wtedy 57 lat!
No tak, więc to chyba jest motywacja dla ludzi „ustawionych”, którzy mają pracę siedzącą i może patrzą z podziwem na młode, sprawne osoby i mówią sobie „to już za mną”. Ale jak zobaczą, że jest taki dziadek, który zaczął dość późno, a po czterech latach był na Mistrzostwach Świata na Hawajach, to powiedzą: „No może nie pojadę od razu na Hawaje, ale może się warto poruszać”. A na pewno warto!

Nie każdego stać, aby w tym wieku zająć się tak poważnymi zawodami. Dużo zależy od tego, co mamy w głowie. Jakie zwroty życiowe sprawiły, że doszedłeś tu, gdzie jesteś?
Każdy start czegoś mnie uczy. I nie chodzi o sprawność fizyczną, ale o siłę głowy. Nie raz się przekonałem, że w sportach wytrzymałościowych praktycznie o wszystkim decyduje odporność psychiczna i bliskie mi podejście “Nie ma, że nie mogę”. Hasło „Never, ever give up” trzeba mieć naprawdę w trzewiach. Taki właśnie upór doprowadził mnie do startu w mistrzostwach świata na Hawajach. W tych zawodach startują tylko osoby z kwalifikacją – nie wystarczy sobie wymarzyć i uzbierać pieniądze na bilet. W mojej grupie wiekowej najczęściej jest jedno miejsce na dane zawody.

Im dalej w kalendarz, tym trudniej o zawodników…
O nie! W rankingu Ironman, w którym kiedyś znalazłem się na pierwszym miejscu w świecie, sklasyfikowanych było ponad 3300 „dziadków”. To nie tak, że tylko kilku biega i ten, kto dobiegnie – i przeżyje – to wygrywa. Ci ludzie pokonują maratony w trzy godziny! Są byli kolarze, którzy potrafią pędzić na rowerze z prędkością 40 km/h. Są pływacy (jak Lucy Charles, mistrzyni świata i była pływaczka), którzy w mojej kategorii wiekowej potrafią 3800 m przepłynąć w 51 minut. Wiek to, owszem, PESEL, ale przede wszystkim jednak głowa. Na PESEL nie mamy wpływu, jednak na ogólną sprawność – tak.

Wracając do roku 2017 i startu na Hawajach… Jak to się stało, że się tam zakwalifikowałeś?
W wieku 59 lat wystartowałem w klasyfikacjach w Zurychu. To był mój pierwszy triathlon na pełnym dystansie. Trasa jest trudna: około 2500 m różnicy przewyższeń, w tym dwie góry: jedna nazywa się Heartbreaker, a druga Bestia, i trzeba je zaliczyć dwa razy. Wystartowałem w debiucie i nie udało się. Okazało się, że gdybym był starszy o jakiś miesiąc, czyli sklasyfikowany w innej grupie, to w tym debiucie zdobyłbym kwalifikacje na Hawaje.

W kolejnym roku miałem być najmłodszy w grupie, znałem trasy i miałem przygotowanie logistyczne, więc wiedziałem, jak się ustawić. A do tego cały rok na przygotowanie! Czułem, że start na Hawajach mam właściwie jak w banku. Ale niestety… Drugi start w Zurychu zastał mnie dwa tygodnie po śmierci ojca. Mocno się wahałem, czy w ogóle powinienem wystartować, bo głowę miałem zajętą zupełnie czymś innym. Ale po tym, jak dostałem symboliczny znak, jakby mój ojciec mówił mi „Masz tam jechać!”, wystartowałem, ale zająłem drugie miejsce, a kwalifikacja była jedna.

Cios za ciosem. Co robić w takiej sytuacji?
Kombinowałem, gdzie jeszcze można spróbować zdobyć kwalifikację na tamten rok i okazało się, że jedyna w Europie możliwość to start w Walii, niecałe dwa miesiące po Zurychu. Moja trenerka Monika Smaruj stwierdziła, że to wariactwo, bo nie zdążę się zregenerować. W Walii były fatalne warunki pogodowe, trasa była trudna, a do tego ktoś wylał olej na paru zjazdach. Po prawie trzynastu godzinach walki w warunkach, gdzie inni się poddawali, wbiegłem na metę pierwszy i przez cztery minuty cieszyłem się kwalifikacją na Hawaje. Po podliczeniu wyników okazało się jednak, że czas netto pewnego Niemca był o 65 sekund lepszy.

A tak było blisko!
Dokładnie. Więc gdzie jeszcze można spróbować? Okazało się, że ostatnie zawody tego roku były w grudniu w Argentynie. Monika mówi: „Beze mnie, bo to jest wbrew wszelkim zasadom zdrowego rozsądku”. A ja na to: „Z tobą lub nie, ale jadę”. Wykombinowałem, że najlepsi z półkuli północnej w grudniu świętują sukcesy albo myślą o następnym sezonie, ale nie startują gdzieś na drugim końcu świata. Z kolei silni Nowozelandczycy tego samego dnia mieli swojego Ironmana w Australii, więc po co mają latać do Argentyny? I w ten sposób zdobyłem upragnioną kwalifikację.

Tak po prostu, czy również nie obyło się bez przygód?
Wyszedłem z wody pierwszy i do 127 kilometra zdecydowanie prowadziłem na rowerze. Wtedy złapałem gumę, której nie byłem w stanie naprawić, a do końca etapu rowerowego były jeszcze 53 km. W pierwszym odruchu zacząłem się zastanawiać, czy wbiec na tę metę z rowerem na plecach. To była czysta desperacja, żeby nie zejść z trasy! Skończyło się na tym, że ostatnie 20 km jechałem bez powietrza w przednim kole, zastanawiając się, czy nie byłoby szybciej, gdybym pobiegł z rowerem w rękach. Wylądowałem na drugim miejscu i dopiero na drugi dzień okazało się, że na tych zawodach w mojej grupie wiekowej przysługiwały wyjątkowo dwie kwalifikacje na Hawaje, i że się zakwalifikowałem.

No ale bez takiej zaciętej walki nie udałoby Ci się. Skąd bierze się Twoja motywacja?
Zakochałem się w mojej żonie w pierwszej klasie licealnej, ale ona w ogóle nie była gotowa. A ja z uporem mówiłem, że to jest kobieta mojego życia i dalej to będę powtarzał. I dopiąłem swego. Myślę, że ten upór w zdobywaniu jej serca przez cztery lata liceum przełożył się na upór w triathlonie. Gdybym miał powiedzieć, w czym jestem dobry, to chyba właśnie w tym, że za łatwo się nie poddaję. Owszem, pływałem, trochę na rowerze jeżdżę… Ale to głowa jest najważniejsza.

Dobre nawyki, czyli pozornie banalne rzeczy, które wykonujemy codziennie, naprawdę dają dobre efekty.

Twoje osiągnięcia oraz duch walki mogą onieśmielać większość ludzi. Wielu zapewne patrzy na Ciebie jak na kogoś wyjątkowego i chce się od Ciebie uczyć. Jak to jest być w mentalnej elicie?
Po pierwsze nie czuję się, że jestem w elicie. Nie czuję, że jestem guru. Niektórzy mówią, że daję im przykład do ruszania się z kanapy i że warto drobnymi kroczkami pokonywać swoje słabości. A potem sami widzą, jak bardzo organizm się zmienia, jeżeli jest się systematycznym. To naprawdę może ludziom imponować. I to, że wróciłem do sportu po operacji kolana. Sportowcy różnie się motywują. Ja po prostu chciałem wykorzystać fakt, że byłem najmłodszy w mojej grupie. Możliwe, że to mój najlepszy rok – i nie wiem, czy jak będę miał 70 lat, to dalej jeszcze będę się w to bawił. Ale cieszy mnie, gdy ktoś mi pisze na Facebooku, że go motywuję.

W czasie eliminacji pracowałeś jako kapitan statku. Jak godziłeś treningi z pracą na morzu?
Wykorzystywałem wszelkie możliwości treningu, w zgodzie z kalendarzem startowym, co niektórych szokowało. Na przykład po 12 godzinach nocnej wachty, w południe cumowałem statkiem, brałem rower i jechałem na 12-godzinny trening, bo to była jedyna okazja na tak długi trening. Owszem, nie spałem 24 godziny, ale wracałem naładowany endorfinami. Albo gdy statek był w Zatoce Perskiej i nie miałem kontaktu z lądem, to zmierzyłem sobie obwód mostka kapitańskiego i okrążałem go po 350 razy. Na innym statku z kolei jedyna szansa na trening to było bieganie między kontenerami.

A kiedy prowadziłeś statek i nie mogłeś zejść z mostka?
A co przeszkadza ćwiczyć na siedząco? Można trenować przywodziciele czy jakieś inne mięśnie za pomocą gum. A gdy drugi oficer przejmuje stery, to mogę w tym czasie robić jakieś pompki na piłce rehabilitacyjnej czy skłony. Pewnego razu oficerowie szukali po całym statku agenta portowego z Bahrajnu. Przychodzą do mnie, a tu Arab w długiej do ziemi szacie i chuście na głowie ćwiczy ze mną deskę, zamiast podpisywać kwity. Po prostu mu się udzieliło! Wszystko się da, jeśli ktoś ma motywację i cel – nie od razu mistrzostwo świata, ale poprawianie swoich wyników, bycie sprawnym, cieszenie się życiem i endorfinami.

Poprawiać samego siebie… a co potem? Czy jest coś jeszcze wyżej? A jak dojdziesz do samego końca, to co wtedy? Czy masz jakiś plan B?
Oczywiście nie, bo po pierwsze: nie chodzi o wielkie rekordy. Chodzi o to, żeby cieszyć się tym, co się robi – i być w tym coraz lepszym. Przykładowo, nauczyłem wnuka czytania mapy w wieku siedmiu lat. Teraz ma czternaście lat i jest stypendystą w kadrze biegów na orientację. Trasy kategorii Open pokonuje 3 razy szybciej, bo zapamiętuje rzeźbę terenu, a ja mam frajdę, że jako pierwszy pokazałem mu kompas i mapę.

Czy dojdę do limitu? Nie, bo są jeszcze imprezy jak Harpagan, gdzie dzięki nawigacji kolegi udało mi się przejechać na rowerze 200 km w świetnym tempie. Są jeszcze ultramaratony. Pokochałem też rower szosowy i teraz startuję razem z synem na asfaltowych drogach w okolicach Kościeliska. W tym roku powiedziałem sobie, że do triathlonu musi dojść coś czwartego – okazuje się, że „tym czymś” jest kajak wyczynowy. Mam już w planie, żeby się nauczyć na nim pływać i wystartować w quadrathlonie.

Wspomniałeś o wnuku – jak Twoja rodzina podchodzi do Twoich pasji?
Zawsze byłem ojcem od wypraw. Gdy byłem na morzu i nie było mnie miesiącami, to przynajmniej dzieciaki wiedziały, że po powrocie od razu gdzieś jedziemy – czy góry, czy narty, czy kanadyjka, czy jakieś zdobywanie świata. Gdy najstarszy syn miał 3 lata, a jego brat pół roku, płynęliśmy kanadyjką. Ludzie z boku patrzyli, co za nierozsądni rodzice, żeby takiego małego brzdąca brać na wodę, ale jak spod ławki wyciągaliśmy torbę z sześciomiesięcznym dzieckiem, to padały wszystkie argumenty. Kiedyś wziąłem dwie córki na spływ rzekami Finlandii, ale warunek był, że ma być to za kołem polarnym. Córka, dziesięcioletnia, już trochę zmęczona mówi: „Tato, długo jeszcze?”. „Nie, tylko do zachodu słońca”. Więc wiosłujemy, a słońce ciągle coś wysoko. „Tato, a kiedy będzie ten zachód?” „No, za dwa miesiące”.

Po prostu zawsze żyliśmy intensywnie. Moje dzieci nie mogły uwierzyć, że w klasie są tacy, co nie podróżują. U nas całe życie to było podróżowanie i przygoda. Dzisiaj wszystkie moje wnuki wiedzą, że u nas ciągle się dzieje, choć każdy znajduje swoją własną drogę. Jeden z wnuków biega, jego bracia trenują gimnastykę artystyczną. Inny z kolei chętnie chodzi ze mną na basen. U nas jest właściwie kolejka do tego, żeby spędzić czas ze mną, a ja najchętniej czekam właśnie na taką oddolną akcję.

Dzieci i wnuki w naturalny sposób przejmują od Ciebie sprawczość. To dla nich naturalny sposób myślenia.
Moja najstarsza wnuczka fenomenalnie jeździ na nartach. I potrafiła na przykład zjeżdżać w Szwecji ze stoku o nachyleniu takim jak na prawdziwej skoczni narciarskiej, gdzie bije się rekordy prędkości w zjeździe. Na pytanie „Dziadku, co mam robić?” mówię jej: „Słuchaj, najpierw zobacz, czy się czujesz na siłach, a jak uznasz, że mentalnie jesteś do tego gotowa, to jedziemy”.

Kiedyś współorganizowałem niedzielny bieg na orientację, a najmłodsza wnuczka czekała z tatą na rodzeństwo. Mówię: „Nie czekajcie, zapisujcie się szybko, choćby na najprostszą trasę”. Nie minęły dwie minuty i wróciła z kartą uczestnika. Drużyna nazywała się „Dziadek pozwolił”. Zajęli drugie miejsce!

Czyli „Nie ma, że nie mogę”? W życiu musi być nawet taki posmak desperacji w dążeniu do tego, żeby się udało?
Triathlon jest skomplikowaną dyscypliną i wielu ludzi, którzy są świetni we wszystkich trzech dyscyplinach osobno, nie daje rady ich połączyć. Ważnym elementem, szczególnie na długich dystansach, jest nawadnianie i odżywianie oraz przygotowanie mentalne. Nawet gdy wydaje się, że już wszystko dopracowane, to i tak może się wydarzyć jakaś niespodzianka.

Jak myślisz, jak można by Twoje lekcje z biegania przełożyć na biznes? Jak zachęciłbyś kogoś do pokonywania samego siebie?
Przede wszystkim trzeba zacząć i poczuć na własnej skórze, jaką radość daje to, co się robi. Jak to jest, gdy się wchodzi w rytm, gdy coś zaczyna nas ciekawić. Triathlon wciąga! Jeżeli o mnie chodzi, frajdę sprawia mi właśnie złożoność tej dyscypliny. Jest tyle elementów, które trzeba zgrać, i tyle elementów, które warto trenować, że to nie jest nudne. Dodatkowo społeczność, która się tworzy dookoła sportu i chętnie się spotyka, bardzo pomaga w życiu.

Warto iść do przodu, stawiać sobie nowe wyzwania, tak jak dodanie kajaka do triathlonu, np. działanie w innych lokalizacjach. Wtedy człowiek ma więcej motywacji, żeby coś zrobić ciekawego, a nie odcinać kupony od tego, co zrobił kiedyś.

Kolejną rzeczą jest szacunek do szczegółów. Przekonałem się o tym choćby na triathlonie w Walii, gdzie 65 sekund zadecydowało o utracie pierwszego miejsca. Według moich obliczeń na nadrobienie straty jednej minuty w strefie zmiany, np. zjedzenie na spokojnie bułki, trzeba 10 km. To oznacza, że trzeba przebiec dziesięć kilometrów pod rząd o 6 sekund szybciej, niż się jest wytrenowanym i przygotowanym – to trudne.

Czyli aby zobaczyć korzyści z danych, trzeba bacznie je analizować, bo drobiazgi mają ogromne przełożenie na końcowy wynik?
Tak, i są też konkretne rozwiązania, bazujące na danych naukowych, które wspierają wyzwalanie zdrowych nawyków. Na przykład warto zacząć dzień od picia wody, albo zapewnić sobie odpowiednią higienę snu: przewietrzyć sypialnię, pościelić łóżko – albo zrobić dwuminutową poranną rozgrzewkę. By ułatwić budowanie nawyków, aplikacje zadają też minizadania, wyzwania, które pobudzają do działania. Dobre nawyki, czyli pozornie banalne rzeczy, które wykonujemy codziennie, naprawdę dają dobre efekty.

Czyli prawdziwy sportowiec wytrzymałościowy musi się wspierać na różne sposoby?
Tak, nawet mój pies się przygotowuje. Jak widzi mnie w stroju sportowym, to rzuca się do miski, a potem się rozciąga. Tak profesjonalnie podchodzi do treningu! Jest pierwszy do biegania za rowerem i za nartami biegowymi, i uwielbia to – widzę, że za każdym razem ma radość na pyszczku, jakby mówił „Fajny facet jesteś”.

Jeżeli zaciekawił Cię wywiad z Panem Dariuszem Drapellą, posłuchaj całej rozmowy na kanale YouTube.